Pewnego razu w ogłoszeniach klubu capri.pl pojawiła się karoseria w podobno bardzo dobrym stanie, sprzedawana przez kolegę MILO z Wrocławia. Wiedząc, że inny kolega - Trefl - kombinuje co by tu ciekawego sobie zbudować zdołałem go na tą karoserię namówić. Dobrze, czy źle - czas pokaże :) W każdym razie zdrową karoserię Forda w tym wieku ciężko jest znaleźć, więc kupno nie było chyba złym wyborem...
Efekt jest taki, że mam kolejnego strupa na podwórku. Trefl przywiózł go około północy, żebym pewnie za dobrze nie widział, co kupił :) I tak miał drogę z przygodami, jak się okazało, że wypożyczona laweta ma uszkodzone koło i brak zapasowego...
Auto rzeczywiście wygląda na zdrowe, ma kilka niewielkich rzeczy do poprawki. Największy problem to błotnik prawy za tylnym kołem, co widać na fotce.



I już u mnie na podwórku.







Planów ma co nie miara. Główne założenie jest takie, że ma to być auto z tapicerką, żeby dziewczyna się nnie brzydziła wejść, ale pod maskę wepchniemy coś mocnego. Niestety tu koncepcji docelowej jeszcze nie ma, padają pomysły od 1.6 GT z powodów sentymentalnych, przez dłubnięte 2.0, 1.8 Zetec, 2.0 Duratec ST170, Duratec V6 ST220, 2.0 Cosworth... Oby się Michał zdecydował :)
Co do koloru to też nie ma pewności. Kusi go ten srebrny co jest, ale rozważa też British Racing Green. Tak czy siak, pozostajemy w stylu Capri II, ale wszystkie listewki i chromy zostaną przerobione na czarne. Dlatego ja namawiam na zieleń, bo srebrny z czarnymi dodatkami to co drugi współczesny samochód jest :)
A tu relacja kolegi z zakupu. Jakby co, to zamieszcza ją tu: http://mlodarpmoto.net/index.php?page=projekt-capri-intro

    Upadek „projektu Cortina” nie zniechęcił mnie do grzebania się w smarze, a jedynie nauczył by sprawdzić dwa razy co się kupuje, nawet jeśli każdy z tych razów jest przez telefon, a sam samochód, przed zakupem oglądałem tylko na zdjęciach. Więc oto jest to, na co każdy czekał cały rok (no może poza „Zwrotem Podatku”)- „projekt Capri”.

    Do Capri mam słabość jak mało kto i o mały włos znowu bym pisał o nieudanym projekcie. Sprawa była ugadana, stan „obgadany”, no i cena oczywiście ustalona. Nie spodziewałem się wiele za utargowaną cenę, ale gdy dostałem zdjęcia niedoszłego zakupu, to określenia stanu „niezły” i „częściowo zrobiony” nabrał dla mnie zupełnie nowego znaczenia. Nie było tak źle, ale chyba nie mam zdolności prawdziwego polskiego blacharza bym był w stanie ulepić coś z czerwonego egzemplarza ze zdjęć, więc począłem szukać czegoś nowego. Obgadując sprawę jakiegoś auta z moim serdecznym kolegą Marcinem temat zszedł na srebrnego „Caprika”, który, jak się okazało na zdjęciach, wyglądał całkiem przyzwoicie, nawet lepiej, tyle, że stał we Wrocławiu. Pożegnałem się grzecznie z kolegą i momentalnie napisałem do sprzedającego. Ten określił się z ceną, zaś ja, jako prawdziwy Polak, podjąłem próbę targu i tak doszliśmy do konsensusu.

    Postanowiłem przysłowiowo „nie szczypać się” i wynająć auto-lawetę. Dzień przed wyjazdem, wieczorem, odebrałem wypożyczoną lawetę i, tak jak dało się po ciemku, starałem się dojrzeć wszystkie „buble”, bym po zdaniu pojazdu nie został oskarżony o uszkodzenia już poczynione. Podniecony zbliżającą się chwilą zakupu i tym, że udało mi się tym razem wynająć świetną lawetę pojechałem do domu. Postanowiłem wyjechać jak najwcześniej, by spokojnie wrócić i zdać lawetę przed końcem doby.

    Pobudka 4:30, szybka kąpiel, śniadanie, trochę prowiantu na podróż i o 5:20 byłem zwarty i gotowy by ruszyć. Nie przewidziałem tylko jednej rzeczy- tylno napędowa auto-laweta nie jest w stanie, przynajmniej tak chętnie jak zwykła, przednionapędowa osobówka, wyjechać po oblodzonym i stromym podjeździe. Nie przejmując się tym zbytnio, z uśmiechem na ustach, począłem „wyjeżdżać z domu”. Na szczęście zajęło mi to tylko 20 minut (podjazd ma jakieś 40 metrów). Moim kolejnym błędem była podróż ul. Modlińską- jak na nieszczęście na wjeździe dwóch „zdolnych” kierowców musiało się zderzyć na prawie pustym wjeździe na Trasę Toruńską i stworzyli dzięki temu korek, w którym też swoje odstałem- nie martw się Michał, wyjechałeś wcześniej, więc masz spory zapas czasu”. Podziałało. Bardzo szybko przejechałem trasę Warszawa-Wrocław i byłem już gotów obejrzeć moje nowe cacuszko. Otwieram garaż w którym stoi a tam- naprawdę piękne auto, niespodziewanie w lepszym stanie niż przedstawiały to zdjęcia, no i chyba o niebo lepszym niż się spodziewałem. Rozemocjonowany do granic możliwości zacząłem ładować auto na lawetę. Tryskałem humorem, tym bardziej, że teraz miałem wyciągarkę i to sprawną (Nawiązując do przygód związanych z poprzednim projektem)! Dopinając ostatni pas usłyszałem wreszcie głos sprzedającego, który, po raz wtóry, powiedział, żebym popatrzył na koło- Ty, nie no spoko, to Capri może mieć przebitą oponę, przecież i tak nim jeździć nie będę. Ale w tym momencie zrozumiałem, że byłemu już właścicielowi nie chodziło o oponę „Caprika”, lecz o oponę auto-lawety. Okazało się, że od jakiegoś czasu jeżdżę z guzem na oponie, który kwalifikuje ją do wyrzucenia, nie mówiąc już o jeździe na niej. Nawet nie wyobrażam sobie jak głupia i zdziwiona była moja mina, gdy zauważyłem, że zapasu po prostu nie mam i muszę coś na szybko wykombinować. Miłosz, bo tak miał na imię sprzedający, ulitował się nad moim losem i postanowił pomóc mi w poszukiwaniu wulkanizatora, który coś w tej sytuacji zaradzi. Przy drugim Zakładzie Wulkanizacyjnym byliśmy już lekko zniechęceni, do tego stopnia, że miałem ochotę zostawić lawetę gdzieś w rowie, a Capri popchną aż do Warszawy. U trzeciego wulkanizatora okazało się, że również nie ma takich opon. Załamany zacząłem się rozglądać i chyba tylko to mnie uratowało. W tym serwisie stał w narożniku samotny, zdewastowany Iveco. Niestety wszystkie zimowe opony w które był wyposażony były przebite, ale zapas był cały! Niezwłocznie pobiegłem do kierownika zakładu i zapytałem czy mogę odkupić od nich ten zapas
- Nie, no Panie! Ja nie mogę Panu sprzedać tego koła, bo to auto kolegi, kiedyś mu je zniszczyli o tu ło [sic!] na stacji, no wie Pan jak to jest.
Zrozumiałe, że nie wszystko jest stracone, bo ta gadka to wstęp do targowania się
- To ile Pan da? – usłyszałem po chwili
-No nie wiem, nigdy nie kupowałem opon do dostawczaków, ile by kolega chciał?
- No nie wiem, kolega coś nie odpowiada na moje telefony, no wie Pan… A stówkę dasz?
- No dobra, mogę.
-Dobra, to jest twoja! – Za tę „stówkę” to nawet założyli i wyważyli mój nowy nabytek. Niestety grzebali się przy tym niemiłosiernie, a samo znalezienie tej odpowiednie wulkanizacji trwało. Więc miałem już 3 godziny poślizgu, we Wrocławiu zaczynały się godziny szczytu a ja miałem jeszcze do odebrania maskę od innego kolegi. Oczywiście kolega mieszkał w takim miejscu, że trzeba było przebrnąć przez chyba najgłupiej zaplanowane światła na całym świecie, więc i tu miałem obsuwę. Na szczęście już na miejscu wszystko poszło sprawnie i mogliśmy się pożegnać. Choć miłe było to towarzystwo, to jednak śpieszyłem się do domu. Z Wrocławia wyjechałem o godzinie 18:30 i nie wiem jak to zrobiłem, ale o 12:00 w nocy byłem już w Konstancinie z rozładowaną lawetą. Teraz to już szybki myk na Bródno poużerać się z najemcą lawety i do domku.

    Nie uskarżałem się na brak wrażeń i tym mocniej pozdrawiam Miłosza, który poratował mnie we wrocławskich przygodach, dzięki czemu mam teraz miłe wspomnienie oraz kolejny temat do opisania.

Opracowanie oraz zdjęcia:
Michał Flak